Kolejny cios w rodzimą branżę IT! Nadchodzące zmiany w przepisach dotyczących zamówień publicznych mogą okazać się zabójcze dla polskich producentów z branży IT.

W Rekomendacjach Prezesa Urzędu Zamówień Publicznych dla zamówień na zastawy komputerowe na 2021 rok możemy znaleźć wiele zapisów, które wzbudzają poważne wątpliwości. W kilku punktach są one potencjalnie szkodliwe dla branży. 

 

Za zmianami w prawie zamówień publicznych stoi słuszna idea: ograniczenie procederu pisania przetargów pod konkretnego oferenta. Chyba każdy w naszej branży jest świadom istnienia tego zjawiska – specyfikacji w przetargu rozpisanej tak, aby tylko jedno urządzenie dostępne na rynku mogło spełnić określone wymagania kupującego – często zresztą nie mające wiele sensu. Dlatego też w nowych rekomendacjach znajdziemy cały szereg wylistowanych niedozwolonych zapisów, sposoby określania wydajności czy zasad dobierania sprzętu pod względem wydajności. Niestety, zrobiono to z dość licznymi niedociągnięciami. Nie będę omawiał tu całego dokumentu, postaram się jednak wypunktować najważniejsze punkty jakie zaobserwowałem podczas jego lektury.

 

Benchmarki zamiast parametrów

Ciekawym elementem rekomendacji UZP jest przejście z zaleceń o charakterze specyfikacji technicznej w stronę tych wskazujących na możliwości danego rozwiązania. W ogólnej koncepcji wydaje się to być słuszne. Pozwoli ukrócić powszechna praktykę takiego manipulowania specyfikacją, aby ostatecznie wystawić ofertę sprzętu spełniającego nominalne wymagania, ale np. korzystające ze starszej, mniej efektywnej technologii. Rekomendacje UZP zamiast tego nakazują stosowanie wyników z określonych benchmarków (do których przejdę za chwilę) Można więc powiedzieć, że rekomendacja idzie we właściwą stronę… tyle, że diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.

 

Dobry przykład to chociażby liczba rdzeni. Jej obecność w specyfikacji została przez rekomendacje UZP zakazana. Nietrudno domyślić się, że celem miało być ukrócenie praktyki polegającej np. na oferowaniu jednostek zbudowanych w oparciu o posiadające wprawdzie wiele rdzeni, ale wyraźnie słabszych i tańszych jednostek niskonapieciowych (np. z rodziny Intel Atom), low-end (np. z rodziny Pentium Silver) czy po prostu przestarzałych technologicznie (np. AMD serii A). Tyle tylko, że zakazanie stosowania w specyfikacji liczby rdzeni to poważy problem. Pewna część licencji aplikacji serwerowych jest sprzedawanych właśnie per rdzeń. To budzi więc naturalne komplikacje.

 

Zakazano też podawania wymogów np. dotyczących typów obsługiwanych przez płytę główną pamięci RAM. To, jak dla mnie, absurd. Oczywiście, dziś, po 6 latach życia rynkowego pamięci DDR4 nieco zapomnieliśmy już o tym aspekcie, ale trzeba pamiętać, że brak takiego zapisu w nadchodzącym okresie przejścia z DDR4 na DDR5 (co u Intela nastąpi w tym roku, u AMD w przyszłym), spowoduje nie lada chaos z możliwościami ulepszania sprzętu.

 

Nie można także podawać w specyfikacji wymaganej technologii nośników SSD. Kolejny błąd. Brak takiego zapisu sprawi, że wśród ofert zagoszczą tanie i pojemne, ale niezbyt wytrzymałe SSD oparte o kości QLC, do tego korzystające z interfejsu SATA. Gdy zależy nam na możliwościach technicznych, powinniśmy mieć możliwość wprowadzenia zapisu np. o wymaganym typie pamięci (np. SLC dla szczególnie wrażliwych danych) i interfejsie – np. oferującym dużo wyższe transfery NVMe. Nie są to przecież technologie kierujące na określonego producenta. Nośnik danych ma więc być określany wyłącznie pojemnością i rodzajem: HDD lub SSD. 

 

Teraz w specyfikacji nie będzie można zaznaczyć na jakim interfejsie w SSD nam zależy. Wysyp ofert z pojemnymi, ale tanimi nośnikami QLC SATA jest niemal pewny.

 

Podobnych problemów w zakazach jest więcej. Co więc zamiast twardej specyfikacji? Wyniki benchmarków. I to ledwie trzech, konkretnych programów, pochodzących od dwóch firm. Są to SYSmark 2018 (z uwzględnieniem głównych składowych), MobileMark 2018 Battery Life Rating dla laptopów i ich czasu pracy na baterii oraz PCMark 10 (tu już tylko wynik ogólny). I już.

 

Przyznaję, że to dość niebywałe, aby dokonywać zamówienia w oparciu wyłącznie o wyniki z tych trzech programów (a dla maszyn stacjonarnych – dwóch). Lista wykluczeń specyfikacyjnych jest bowiem na tyle duża, że nie ma de facto możliwości określenia specyfikacji technicznej sprzętu. Trzeba będzie polegać na benchmarkach. A co jeżeli nasza instytucja potrzebuje konkretnej specyfikacji ze względu na obsługiwane oprogramowanie? W dokumencie czytamy:

 

„Każde zawarte w opisie przedmiotu zamówienia wymaganie specyficznego parametru technicznego komponentów winno jednoznacznie wynikać ze specyfiki zastosowań, dla których urządzenia komputerowe są nabywane. Liczba takich zapisów powinna być minimalizowana, przy jednoczesnym dążeniu do unikania określania przedmiotu zamówienia w sposób wskazujący na konkretnego producenta urządzenia lub jego komponentów.”

 

„Nie można uznać, że wystarczającą podstawą do odejścia od niniejszych rekomendacji jest planowane używanie na zamawianych komputerach specjalizowanego oprogramowania – np. oprogramowania klienckiego systemu ERP, czy oprogramowania dedykowanego dla danej instytucji.”

 

Pomijam już nieprawidłowe użycie słowa „dedykować”, ale ten zapis jasno wskazuje, że nasze realne wymagania nie mają tu nic do rzeczy. Jest jeszcze jeden problem dotyczący tej „benchmarkowej” zasady tworzenia przetargów. Same benchmarki. Dlaczego w testach nowych maszyn używam ich wielu, zamiast jednego lub dwóch? Ponieważ każdy z nich ma swoją specyfikę i bywa w jakimś stopniu niemiarodajny. Nie wyobrażam sobie chociażby, aby wybór stacji roboczej do prac graficznych i montażu wideo miał odbyć się np. bez sprawdzenia w określonych aplikacjach (np. właściwym oprogramowaniu typu CAD), czy w benchmarkach wyspecjalizowanych (np. Blender, SPECViewPerf itd.). Dodajmy do tego jeszcze wisienkę na torcie. BAPCO – wydawca SYSmark 2018 i MobileMark 2018 pisze na swojej stronie, że:

 

„W dniu 1 sierpnia 2022 r. Firma BAPCo zaprzestanie sprzedaży i wsparcia SYSmark 2018 i nie będzie już akceptować przesyłania wyników z wersji SYSmark 2018. Poprawki do produktów wycofanych z eksploatacji nie zostaną wydane.”

 

Jest to produkt, który już ma następcę (SYSMark 25). Cena samych benchmarków też nie jest mała. SYSMark 2018 w wersji Advanced kosztuje, w zależności od licencji, minimum 1295 dolarów. Wersja Corporate to prawie 3000 dolarów.

 

Część techniczna, jak widać, nie została pomyślana najlepiej. Rozumiem oczywiście główny zamysł twórców rekomendacji, bo liczne wymagania przetargowe były w Polsce rozpisywane tak, że spełnia je ledwie jedno urządzenie od jednego dostawcy, co naturalnie nieraz budzi wątpliwości dotyczące uczciwości całego procesu. Czy może lepiej wygląda kwestia certyfikacji?

 

Kłopotliwe certyfikaty, marginalizacja bezpieczeństwa

Przyznam, że najbardziej zdziwiło mnie, że do sekcji poświęconej bezpieczeństwu, dotarłem dopiero na koniec lektury dokumentu. Mało tego – to zbiór poważnych i rozsądnych wymagań (np. „moduł TPM, ukryty w laminacie płyty głównej – nie rekomenduje się TPM jako moduł wpinany do płyty głównej”) pomieszanych z truizmami („możliwość ustawienia hasła dla BIOS”) i szczyptą myślenia życzeniowego. Tym ostatnim jest np. zapis: „wbudowany system diagnostyczny umożliwiający przetestowanie komponentów komputera w zakresie m.in.: procesor, płyta główna, pamięć RAM, dysk twardy oraz dla notebooka test baterii. Taki system musi działać niezależnie od obecności dysku twardego, dostępu do sieci i Internetu oraz bez konieczności stosowania urządzeń zewnętrznych”. Oczywiście – takie rozwiązania istnieją i działają, ale, mimo szumnej nazwy – część z nich to nic innego niż kontrolki LED na płycie głównej informujące np. o awarii CPU lub pamięci. Czy to zostanie uznane za wystarczające?

 

Moim zdaniem zabrakło np. wymagania dotyczącego odpowiedniego zabezpieczenia dotyczącego zasilania. Chociaż te, poniekąd znajdują się w ramach certyfikacji… no właśnie – to chyba największa bolączka nowych rekomendacji. Co gorsze, może mieć poważne konsekwencje dla rynku w Polsce.

 

Zacznijmy od obecności certyfikatu ISO 50001. Znalazł się w wymaganiach, ale dokument nie wskazuje na żadne kryteria równoważności. Oznacza to, że firma budująca dany komputer po prostu MUSI posiadać ten certyfikat. Nawet jeśli może zapewnić odpowiadającą jakość.

 

Ciekawie też prezentuje się kwestia dotycząca serwisu. Czytamy m.in. że „Serwis urządzeń musi być realizowany zgodnie z wymaganiami normy ISO 9001 – do oferty należy dołączyć dokument potwierdzający, że serwis urządzeń będzie realizowany zgodnie z tą normą.” Norma ISO 9001 odpowiada za procesy zarządzania jakością w przedsiębiorstwie, ale nie ma odniesienia do świadczenia usług serwisowych. Taki wymóg właściwie wykluczy małe firmy składające komputery na potrzeby lokalnych odbiorców, często też instytucjonalnych. Z własnego doświadczenia wiem, że takie przedsiębiorstwa potrafią oferować bardzo wysoką jakość świadczonych usług, jednakże nie mają zwykle możliwości by uzyskać złożone certyfikaty o charakterze całościowym. Efekt tego zapisu będzie jeden – mniejsi upadną duzi, międzynarodowi producenci – ale też średnie firmy lub te o krajowej skali działania. Na nie jednak też czeka pułapka.

 

Wśród wymagań pojawiły się też te dotyczące zużycia energii i zrównoważonego rozwoju: TCO i EPEAT. To oczywiście szczytne założenie… ale ponownie – wprowadzenie tego wymogu przyniesie przykre konsekwencje dla firm, które żyją z elastycznego budowania PC. Oznacza to w praktyce, że będą musiały występować za każdym razem gdy pojawi się w ich ofercie nowe urządzenie (składające się przecież z komponentów odpowiednio już certyfikowanych), o przyznanie certyfikacji. To nie tylko kosztuje, ale też trwa. Elastyczność w startowaniu w przetargach? Można o tym zapomnieć.

 

Polskie hardware IT pod atakiem władz?

Przyznaję, że nie do końca rozumiem niektóre z działań polskich władz. Rekomendacje UZP w ich planowanej wersji są zbudowane w sposób niekonsekwentny: odbierając jakąkolwiek szczegółowość w warstwie technicznej, narzucając jednocześnie szereg wymagań formalnych i certyfikatów, które producent urządzenia musi posiadać.

 

Jeśli zestawimy to z propozycją podniesienia opłaty reprograficznej, to zdaje się, że polską branżę hardware IT czeka wyjątkowo trudny rok. Kryzys wywołany pandemią, mniejsze inwestycje i niższa konsumpcja to zjawiska, z którymi mierzy się teraz cały świat. W Polsce, władze postanowiły do tej puli dodać parapodatek mający napełnić kiesę ZAiKSu oraz zasady, które sprawią, że firmy żyjące z produkcji komputerów zostaną postawione przed wymaganiami formalnymi, których mogą nie być w stanie spełnić.

 

O parapodatku skierowanym przeciwko polskiej dystrybucji IT więcej można przeczytać tutaj:

https://itreseller.pl/itrnewandrzeja-przybylo-ostro-o-planowanej-aktualizacji-oplaty-reprograficznej/