Przepychanki nad Twitterem, czyli po co Elon Musk kupuje popularną platformę?
Kilka dni temu minął miesiąc odkąd najbogatszy człowiek świata zadeklarował, że kupuje jedną z czołowych platform mediów społecznościowych. Co wynika z tej zapowiedzi, czego należy, w odniesieniu do losów Twittera, realnie oczekiwać od ambitnego miliardera z RPA?
W czwartek, 14 kwietnia, Elon Musk ogłosił ofertę zakupu Twittera za 54,20 $ za akcję. 25 kwietnia Twitter zaakceptował umowę. Brzmi prosto, banalnie, ot, kolejny superbogaty człowiek coś kupuje – żadna nowość. Rzecz w tym, że kilka punktów jest tu nowych.
Historia pewnego zakupu
Minął ledwie miesiąc, a historia nabycia Twittera już zaliczyła kilka zwrotów akcji. Cały proces prawdopodobnie rozciągnie się na kilka następnych miesięcy. Niewykluczone, że za rok nadal będziemy mogli obserwować ów proces.
Musk przygotowywał się do przejęcia od pewnego czasu. Wyprzedawał chociażby akcje Tesli – konkretnie około 9,6 miliona akcji Tesli o wartości około 8,4 miliarda dolarów (w wyniku tego cena akcji Tesli spadła o około 12 procent). 4 kwietnia Musk poinformował (na Twitterze, a jakże), że kupił 9,1 procent akcji Twittera. To wywołało gwałtowny wzrost cen akcji. Dziesięć dni później miliarder z RPA zaproponował wykupienie całości firmy.
Zanim to jednak się stało, Musk zaczął zbierać sugestie dotyczące sposobów na ulepszenie Twittera – za pomocą samej platformy. Firma zaoferowała szefowi Tesli miejsce w zarządzie, co ograniczyłoby go do posiadania zaledwie 15 procent firmy. Byłaby to skuteczna blokada przed całkowitym przejęciem Twittera. Na początku Musk zgodził się, by w niecałą dobę później zmienić zdanie. Po tej zmianie Musk zaproponował: kupuję całość.
Pieniądze przemówiły i 25 kwietnia rada dyrektorów Twittera zaakceptowała ofertę Muska w wysokości 54,20 dolarów za akcję, czyli 44 miliardy dolarów, za de facto całkowitą kontrolę nad firmą. To nie jest zła oferta. 44 miliardy dolarów za firmę z kapitalizacją rynkową około 37 miliardów dolarów? Akcjonariusze mają powody do zadowolenia. Teoretycznie.
Akcje Twittera odkąd Elon Musk ujawnił, że kupił 9% udziałów w firmie, mają się nienajlepiej. W miniony poniedziałek (16.05) spadły o 8% do 37,39 USD, spadając poniżej ceny zamknięcia 39,31 USD z 1 kwietnia, ostatniej sesji przed ujawnieniem przez Muska swojego mniejszościowego udziału w Twitterze. Inwestorzy mają więc obawy, że Musk postanowi zrezygnować z dotychczasowego planu i zaprezentuje nową, niższą propozycję lub w ogóle z zakupu zrezygnuje. Miejscami rzeczywiście wygląda to tak, jakby Musk grał na spadek akcji Twittera – chociażby pisząc przez weekend o problemach z algorytmem Twittera i innych „potencjalnych błędach w kodzie”.
Musk jest znany z tego, że potrafi, na Twitterze zresztą, pozwolić sobie na swoistą „kalkulowaną szczerość”. Ta jednak czasem wpędza go w kłopoty – w piątek napisał, że umowa zakupu jest tymczasowo wstrzymana, ponieważ firma podała, że konta fałszywe i spamowe stanową mniej niż 5% wszystkich aktywnych użytkowników w Q1 2022. Wartość względnie niewielka jak na przesyconą fake’ami platformę? Owszem – tyle tylko, że metodologia, na której zebrano te dane, okazała się być… cóż, dość ograniczona w swojej skuteczności. Musk podał na Twitterze w miniony piątek, że do badania Twitter użył… 100 losowych kont. Nie, nie zabrakło kilku zer. Słowem: stu. Na reakcję nie trzeba było długo czekać i obecnie prawnicy Twittera oskarżają Muska (zapewne słusznie), o złamanie NDA.
Czy to w ogóle ma sens?
Musk krytykuje Twittera od dawna… na Twitterze właśnie. Podaje przy thm, że Twitter musi stać się prywatny, aby przejść zmiany, które wprowadzą mechanizmy edycji postów, algorytm open source, mniejszy wpływ moderacji i zapewnią więcej wolności słowa. I to właśnie ten ostatni argument ma być najważniejszym. Musk stara się portretować ofertę przejęcia jako rodzaj krucjaty w celu ochrony wolności słowa. A gdy miliarderzy mówią o wolności słowa, to na ogół mają na myśli jedynie słowa własne.
Musk wielokrotnie ocierał się o granice poprawności wypowiedzi. Chociaż jest to bez cienia wątpliwości wybitny biznesman i człowiek realnie zmieniający całe branże, to wydaje się być także nieco „niestabilny”. Dlatego tym bardziej deal z Twitterem jest interesujący. I niebezpieczny.
Nie mówimy bowiem o jednej firmie kupującej inną. Mówimy o jednym człowieku kupującym całe medium społecznościowe. Żartujecie na temat „cenzurującego Zuckerberga” na Facebooku? CEO Meta nie ma władzy absolutnej w swoim „królestwie”. Jest bardziej jak monarcha konstytucyjny, podczas gdy Musk, jeśli przejmie całość akcji Twittera, będzie bardziej jak Ludwik XIV… lub Iwan IV Groźny. Będzie „władcą absolutnym”. To, niestety, może mieć intrygujące efekty.
Załóżmy bowiem, że Musk wprowadza realną „wolność słowa” na Twittera. Każdy może pisać co chce, póki pisze sam, a nie rozsiewa treści za pomocą botów. Należy założyć, że wszelkie patologie, które znamy z dzisiejszych mediów społecznościowych jedynie by się nasiliły. Twitter mógłby wówczas stać się miejscem dla treści, które w Polsce generują postaci tak odrażające jak Edyta Górniak, Kaja Godek czy niektórzy posłowie Konfederacji.
Czy dziś na Twitterze działa cenzura? Naturalnie. Czy jest wadliwa? Owszem. Ale czy odpowiedzią jest pełna, nieskrępowana wolność słowa? Nie sądzę. Rozkwit antynauki (ruchów anty-5G, antyszczepionkowców, płaskoziemców etc.) to poniekąd efekt tego, że w sieci każdy może napisać wszystko – nieraz z pozycji eksperta, którym nie jest. Ponieważ wielu ludzi nie nauczyło się nigdy krytycznego myślenia o przyswajanych treściach (pozdrawiam polska szkoło, „Słowacki wielkim poetą był”), zwłaszcza gdy mają one formę pisaną. Niechętnie sprawdzamy źródła, niezbyt często pytamy „czy na pewno?” lub „skąd ta informacja?”, co w efekcie sprawia, że w sieci widzimy zjawisko masowego powtarzania nieprawdziwych danych. Twitter pozbawiony jakiejkolwiek moderacji stałby się czymś naprawdę odrażającym.
Pytanie tylko, czy taki jest cel Muska? Wątpię. Szef Tesli i SpaceX już niejednokrotnie pokazał, że myśli nieszablonowo. Próba przewidzenia tego, co naprawdę chce on osiągnąć kupując Twittera, jest wyzwaniem karkołomnym. Spodziewam się jednak, że… nie ma to głębszego sensu biznesowego. Musk może zwyczajnie dywersyfikować swoje udziały, nie operając się jedynie na Tesli, SpaceX, Boring Company, ale idąc dalej. Przy okazji nie sposób uniknąć wrażenia, że kupuje on po prostu swoją ulubioną zabawkę. Jako bardzo aktywny użytkownik Twittera, Musk może zwyczajnie realizować swoją zachciankę. Jej cena, 44 miliardy dolarów, jest oczywiście wysoka, ale jeśli spojrzymy na to jaką częścią majątku Muska jest ta kwota, to nietrudno pomyśleć o sytuacji w której zwykły „Kowalski” po prostu kupuje nowe auto – zwykle taki zakup stanowi większy procent jego całego majątku niż wydatek 44 mld USD dla najbogatszego człowieka na Ziemi.